Wiem, że jesteście ze mną i że czekacie na wyjaśnienia, ale nie jest łatwo.
Dżipek zniknął z naszego życia i nie umiem się z tym pogodzić.
W sobotę bawił się w najlepsze z braciszkiem, miał dzień głodówki przed wystawą. Nad ranem w niedzielę zwymiotował, ale wydawał się normalny i pojechaliśmy na wystawę. W aucie spał spokojnie. Na wystawie od początku był nieswój, unikał ludzi, był osowiały, tak że zauważył nawet sędzia. W przeciągu 2 godzin zwymiotował wodą ze 3 razy potężnie. Weterynarz na wystawie stwierdził 40 st temperatury. Podaliśmy antybiotyki i rozkurczowe, miałam wrażenie, że boli go brzuszek. Po lekach znacznie się poprawiło, do wieczora było w miarę dobrze. Wieczorem dostał skurcze brzucha, które ustąpiły po lekach. Jednak nad ranem w poniedziałek znowu go bolało, był słaby, skurcze wróciły. Weterynarz stwierdził ciało obce w jelitach, zalecił natychmiastowy zabieg. Pojechaliśmy do Wrocławia, do lekarza z Katedry Chirurgii. Natychmiast go operowano. W trakcie zabiegu usunięto mu fragment jelita cienkiego, który był przebity jakimiś odłamkami, pewnie kości, których się nałykał. Zabieg wykonano - myślę, że profesjonalnie, dostał też masę leków osłonowych. Wydawało się, że się wywinie, że się udało. Radość trwała krótko. Odszedł w drodze powrotnej, najprawdopodobniej w wyniku sepsy, uogólnionego zakażenia.
Zasnął cichutko, jak na aniołka przystało.
Może faktycznie był aniołem, który nas nawiedził, by przypomnieć o kruchości życia i
o tym, by każdego dnia kochać bliskich coraz mocniej. By przytulać
rodzinę, ukochać, pogłaskać psa, by doceniać każdą chwilę.
Ale nigdy już nie dorośnie, nigdy już nie obudzi mnie jego język na twarzy, nie przybiegnie w podskokach, ani nie wykona żadnej komendy, nigdy nie pozna śniegu i nie nauczy się podnosić nogi, nie zostanie przyjacielem na lata, nic nic już nie przeżyje, chociaż przeżył tak niewiele.